Nieco ponad tydzień temu byłam z facetem w poznańskim Teatrze Nowym na Dziadach. Spektakl był rewelacyjny: w oryginalnym tekście nie zmieniono niczego (poza, oczywiście, dokonaniem niezbędnych cięć), a współczesny, odświeżający ten cokolwiek już zwietrzały dramat wydźwięk nadano sztuce poprzez podstawienie znanych (i mniej znanych) postaci i wydarzeń z popkultury w miejsce tych wszystkich Maryli, Gustawów, Guślarzy i innych Księży Piotrów oraz osadzenie wszystkiego w kontekście amerykańskiej walki o równouprawnienie osób czarnoskórych. Sama byłam zdziwiona tym, jak dosadnie potrafi brzmieć tekst Mickiewicza w tak, mogłoby się wydawać, odległym od oryginalnej intencji kontekście. Choć pięć lat studiów polonistycznych zostawiło we mnie mieszankę obowiązkowego szacunku i zdrowego dystansu dla tego, jak się uważa, najlepszego polskiego poety, to nigdy nie sądziłam, że Mickiewicz potrafi wzruszyć mnie do łez.
Dlaczego o tym piszę? Trochę dlatego, że były w tej inscenizacji nawiązania do klasyki horroru – wspaniały pomysł zresztą, naprawdę idealnie zgrały się z II częścią Dziadów, która przecież jest właśnie horrorem. Przede wszystkim jednak dlatego, że kiedy wczoraj oglądałam cudowny film The Final Girls (2015, reż. Todd Strauss-Schulson – rzadki przypadek, gdy jakiemuś facetowi wyszedł dobry film o kobietach), dotarło do mnie, że dla pewnego grona odbiorczyń popkultury slashery stały się tym, czym są Dziady: klasycznym tekstem, w który należy wpisać własną treść, i który świetnie nadaje się do tego, by stać się ramą dla opowieści zupełnie innej niż ta, którą niósł oryginalnie. The Final Girls robi to z wdziękiem, pomysłem i werwą, i po prostu nie mam dość słów, żeby wystarczająco dochwalić ten film.
The Final Girls zaczyna się, gdy nastoletnia Max (Taissa Farminga, którą bardzo lubię od pierwszego sezonu American Horror Story) czeka w samochodzie na swoją matkę, Amandę (urocza Malin Åkerman), która bierze właśnie udział w aktorskim castingu. Amanda jest typową gwiazdą jednego filmu: odkąd dwadzieścia lat wcześniej zagrała w sztampowym obozowym slasherze Camp Bloodbath (wyraźnie stylizowanym na pierwszy Piątek trzynastego, choć z elementami innych popularnych serii), który od tamtej pory osiągnął status filmu kultowego, nie może wydostać się z aktorskiej szufladki, w którą ją wtłoczono. Mimo to nie zraża się, dzielnie chodzi na kolejne przesłuchania, a także jest kochającą – choć może nieco zanadto beztroską – mamą dla Max. Gdy matka i córka wracają do domu, mają poważny wypadek samochodowy, z którego żywa wychodzi tylko ta druga. Trzy lata później, już w college’u, Max wraz z przyjaciółmi niechętnie bierze udział w zorganizowanym z okazji rocznicy śmierci Amandy pokazie obu części Camp Bloodbath. Podczas seansu w kinie wybucha pożar, z którego grupka próbuje uciec przez wyjście ewakuacyjne za ekranem kinowym, ale zamiast do wyjścia trafiają – w bliżej nieokreślony sposób – do filmu. Odtąd będą zmuszeni wykorzystać całą swoją wiedzę o regułach rządzących slasherami, by przeciwstawić się czyhającemu na nich psychopatycznemu mordercy, Billy’emu. Do tego Max będzie musiała zmierzyć się z emocjonalnym rollercoasterem, jakim okaże się spotkanie z utrwaloną na filmowej taśmie wersją jej matki.
The Final Girls ma wiele mocnych stron, od zapadającej w pamięć zamierzenie kiczowatej scenerii aż po liczne ukryte smaczki dla starych horrorowych wyjadaczek, ale jednym z najlepszych elementów tego filmu są postaci: czyli dokładnie to, co w większości produkcji o mordowanych nastolatkach jest najsłabsze. Wiadomo, że zestawienie głupiutkich i egzaltowanych bohaterów i bohaterek Camp Bloodbath z przybyłymi z przyszłości cynicznymi millenialsami jest komicznym pewniakiem, ale tutaj zrobiono więcej: prawie każda z postaci (z przyszłości) w jakiś sposób zaprzecza stereotypom na swój temat, udowadniając, że nie są tylko komediowymi kliszami, ale prawdziwymi ludźmi z prawdziwymi uczuciami. Chris (albo, jak ja wolę go nazywać, Bjorn z Wikingów), który ze względu na posturę mógłby byś typowym osiłkiem, okazuje się bystrym i opiekuńczym facetem. Prymuska Vicky początkowo wydaje się nieznośna, ale sama przyznaje, że jej gorycz jest mechanizmem obronnym zastosowanym po odrzuceniu przez pogrążoną w żałobie Max. Pyskata Gertie jest bardziej uczuciowa, niż byłaby skłonna przyznać. Do tego Max wykonuje swoją pracę żałoby, a jej matka, czy właściwie Nancy z Camp Bloodbath, uświadamia sobie, że nie musi być tylko the shy girl with the clipboard and the guitar, jedną z wielu ofiar BIlly’ego, o których zapomina się jeszcze zanim zaczną lecieć napisy końcowe.
W wielu recenzjach przeczytałyście lub jeszcze przeczytacie, że The Final Girls to coś na kształt Domu w głębi lasu: pastisz horroru, któremu jednocześnie udaje się być całkiem skutecznym horrorem. Olejcie te recenzje. The Final Girls to, owszem, pastisz slasherów (bardzo, nawiasem mówiąc, czuły i pełen tyleż sympatii, co dystansu do gatunku), ale tak naprawdę wcale nie aspiruje do tego, by rzeczywiście być jednocześnie slasherem. Nie wiem, jak niski próg tolerancji na filmowe straszenie trzeba mieć, by uznać Billy’ego z jego maczetą i idiotyczną maską za coś więcej niż element slasherowego mechanizmu, tak samo niezbędny, ale i tak samo przerażający, jak kukułka w zegarze z kukułką. Jasne, Billy metodycznie rozprawia się z kolejnymi postaciami, ale wcale nie o to tutaj chodzi. To nie slasher: to inteligentna historia o tym, w jaki sposób żałoba wpływa na życie dotkniętych nią osób oraz ich najbliższego otoczenia, opowiedziana z użyciem konwencji slashera. Do tego cholernie śmieszna. I wzruszająca. Więc może przestańcie wreszcie czytać ten tekst, bo mogłabym o tym filmie pisać jeszcze bardzo długo, zróbcie same sobie przysługę i idźcie obejrzeć The Final Girls.