Kto płacze na slasherach? (Ja, najwyraźniej)

Nieco ponad tydzień temu byłam z facetem w poznańskim Teatrze Nowym na Dziadach. Spektakl był rewelacyjny: w oryginalnym tekście nie zmieniono niczego (poza, oczywiście, dokonaniem niezbędnych cięć), a współczesny, odświeżający ten cokolwiek już zwietrzały dramat wydźwięk nadano sztuce poprzez podstawienie znanych (i mniej znanych) postaci i wydarzeń z popkultury w miejsce tych wszystkich Maryli, Gustawów, Guślarzy i innych Księży Piotrów oraz osadzenie wszystkiego w kontekście amerykańskiej walki o równouprawnienie osób czarnoskórych. Sama byłam zdziwiona tym, jak dosadnie potrafi brzmieć tekst Mickiewicza w tak, mogłoby się wydawać, odległym od oryginalnej intencji kontekście. Choć pięć lat studiów polonistycznych zostawiło we mnie mieszankę obowiązkowego szacunku i zdrowego dystansu dla tego, jak się uważa, najlepszego polskiego poety, to nigdy nie sądziłam, że Mickiewicz potrafi wzruszyć mnie do łez.
final girls

Dlaczego o tym piszę? Trochę dlatego, że były w tej inscenizacji nawiązania do klasyki horroru – wspaniały pomysł zresztą, naprawdę idealnie zgrały się z II częścią Dziadów, która przecież jest właśnie horrorem. Przede wszystkim jednak dlatego, że kiedy wczoraj oglądałam cudowny film The Final Girls (2015, reż. Todd Strauss-Schulson – rzadki przypadek, gdy jakiemuś facetowi wyszedł dobry film o kobietach), dotarło do mnie, że dla pewnego grona odbiorczyń popkultury slashery stały się tym, czym są Dziady: klasycznym tekstem, w który należy wpisać własną treść, i który świetnie nadaje się do tego, by stać się ramą dla opowieści zupełnie innej niż ta, którą niósł oryginalnie. The Final Girls robi to z wdziękiem, pomysłem i werwą, i po prostu nie mam dość słów, żeby wystarczająco dochwalić ten film.

Zrzut ekranu 2015-12-08 16.36.03
Gdybym chciała się koniecznie czegoś przyczepić, to tego, że Camp Bloodbath ma być pastiszem typowego slashera z lat 80, a z chronologii filmu wynika, że musiał powstać w latach 90.

The Final Girls zaczyna się, gdy nastoletnia Max (Taissa Farminga, którą bardzo lubię od pierwszego sezonu American Horror Story) czeka w samochodzie na swoją matkę, Amandę (urocza Malin Åkerman), która bierze właśnie udział w aktorskim castingu. Amanda jest typową gwiazdą jednego filmu: odkąd dwadzieścia lat wcześniej zagrała w sztampowym obozowym slasherze Camp Bloodbath (wyraźnie stylizowanym na pierwszy Piątek trzynastego, choć z elementami innych popularnych serii), który od tamtej pory osiągnął status filmu kultowego, nie może wydostać się z aktorskiej szufladki, w którą ją wtłoczono. Mimo to nie zraża się, dzielnie chodzi na kolejne przesłuchania, a także jest kochającą – choć może nieco zanadto beztroską – mamą dla Max. Gdy matka i córka wracają do domu, mają poważny wypadek samochodowy, z którego żywa wychodzi tylko ta druga. Trzy lata później, już w college’u, Max wraz z przyjaciółmi niechętnie bierze udział w zorganizowanym z okazji rocznicy śmierci Amandy pokazie obu części Camp Bloodbath. Podczas seansu w kinie wybucha pożar, z którego grupka próbuje uciec przez wyjście ewakuacyjne za ekranem kinowym, ale zamiast do wyjścia trafiają – w bliżej nieokreślony sposób – do filmu. Odtąd będą zmuszeni wykorzystać całą swoją wiedzę o regułach rządzących slasherami, by przeciwstawić się czyhającemu na nich psychopatycznemu mordercy, Billy’emu. Do tego Max będzie musiała zmierzyć się z emocjonalnym rollercoasterem, jakim okaże się spotkanie z utrwaloną na filmowej taśmie wersją jej matki.

Zrzut ekranu 2015-12-08 16.32.12
Fajny zabieg: postaci są jednocześnie bohater(k)ami i publicznością, co w tej scenie widać najwyraźniej.

The Final Girls ma wiele mocnych stron, od zapadającej w pamięć zamierzenie kiczowatej scenerii aż po liczne ukryte smaczki dla starych horrorowych wyjadaczek, ale jednym z najlepszych elementów tego filmu są postaci: czyli dokładnie to, co w większości produkcji o mordowanych nastolatkach jest najsłabsze. Wiadomo, że zestawienie głupiutkich i egzaltowanych bohaterów i bohaterek Camp Bloodbath z przybyłymi z przyszłości cynicznymi millenialsami jest komicznym pewniakiem, ale tutaj zrobiono więcej: prawie każda z postaci (z przyszłości) w jakiś sposób zaprzecza stereotypom na swój temat, udowadniając, że nie są tylko komediowymi kliszami, ale prawdziwymi ludźmi z prawdziwymi uczuciami. Chris (albo, jak ja wolę go nazywać, Bjorn z Wikingów), który ze względu na posturę mógłby byś typowym osiłkiem, okazuje się bystrym i opiekuńczym facetem. Prymuska Vicky początkowo wydaje się nieznośna, ale sama przyznaje, że jej gorycz jest mechanizmem obronnym zastosowanym po odrzuceniu przez pogrążoną w żałobie Max. Pyskata Gertie jest bardziej uczuciowa, niż byłaby skłonna przyznać. Do tego Max wykonuje swoją pracę żałoby, a jej matka, czy właściwie Nancy z Camp Bloodbath, uświadamia sobie, że nie musi być tylko the shy girl with the clipboard and the guitar, jedną z wielu ofiar BIlly’ego, o których zapomina się jeszcze zanim zaczną lecieć napisy końcowe.

Zrzut ekranu 2015-12-08 16.32.33
„Their hair is so flat. It’s making me sad!”

W wielu recenzjach przeczytałyście lub jeszcze przeczytacie, że The Final Girls to coś na kształt Domu w głębi lasu: pastisz horroru, któremu jednocześnie udaje się być całkiem skutecznym horrorem. Olejcie te recenzje. The Final Girls to, owszem, pastisz slasherów (bardzo, nawiasem mówiąc, czuły i pełen tyleż sympatii, co dystansu do gatunku), ale tak naprawdę wcale nie aspiruje do tego, by rzeczywiście być jednocześnie slasherem. Nie wiem, jak niski próg tolerancji na filmowe straszenie trzeba mieć, by uznać Billy’ego z jego maczetą i idiotyczną maską za coś więcej niż element slasherowego mechanizmu, tak samo niezbędny, ale i tak samo przerażający, jak kukułka w zegarze z kukułką. Jasne, Billy metodycznie rozprawia się z kolejnymi postaciami, ale wcale nie o to tutaj chodzi. To nie slasher: to inteligentna historia o tym, w jaki sposób żałoba wpływa na życie dotkniętych nią osób oraz ich najbliższego otoczenia, opowiedziana z użyciem konwencji slashera. Do tego cholernie śmieszna. I wzruszająca. Więc może przestańcie wreszcie czytać ten tekst, bo mogłabym o tym filmie pisać jeszcze bardzo długo, zróbcie same sobie przysługę i idźcie obejrzeć The Final Girls.

Wężoidy atakują Kevina Bacona

Niedawno gruchnęła wieść, że Wstrząsy (Tremors, 1990, reż. S. S. Wilson) – jedna z ulubionych przez fanów serii komedio-horrorów – zostanie wznowiona jako serial telewizyjny. Nie po raz pierwszy, bo próba taka została już podjęta w 2003 roku, ale tym razem w swoją legendarną rolę wcieli się nie kto inny, a mój chłopak Kevin Bacon. Kurczę, najpierw Ash Vs. Evil Dead z prawdziwym Bruce’em Campbellem, a teraz to? What a time to be alive!

Tremorsposter

Z powyższej okazji przypomniałam sobie pierwszą część serii. Powiem od razu szczerze: innych nigdy nie widziałam. Nie tylko dlatego, że nie ma w nich Bacona, ale także dlatego, że – szczerze mówiąc – rzadko mam ochotę oglądać oczywiście słabe filmy po prostu dla beki. Mam wystarczająco dużo dobrych lub nieokreślonych do obejrzenia! Jasne, dobra żena raz na jakiś czas nie jest zła, ale raczej jako odstępstwo od zwyczajnej playlisty. Choć kto wie, może są wśród nich jakieś perełki? (Nie sądzę. Ale może. Albo i nie.)

Zrzut ekranu 2015-11-26 00.27.15
Yeah!

Dziś więc będzie o pierwszej i – według opinii, no cóż, wszystkich – najlepszej części. To historia dwóch rednecków, Valentine’a (boski Kevin) i Earla (Fred Ward), mieszkańców miasteczka o wiele mówiącej nazwie Perfection, którzy na co dzień podejmują się różnych drobnych prac, prowadzą głębokie rozmowy o kobietach i marzą o tym, by wyrwać się ze swojej wioski do jakiegoś większego świata. I byliby to zrobili, gdyby w Perfection nie pojawiły się ogromne ziemne robaki z wielkim apetytem na ludzkie mięso. Na skutek zbiegu nieszczęśliwych okoliczności dochodzi do tego, że Val, Earl i inni mieszkańcy miasteczka, a także prowadząca w okolicy badania terenowe doktorantka geologii, będą musieli połączyć siły, aby stawić czoła krwiożerczym robalom…

Zrzut ekranu 2015-11-26 01.53.26
Ten moment, gdy siedzisz na skale i uważasz, żeby nie zeżarły cię ziemne robaki.

Fabuła, jak widać, nie wymaga komentarza. Jest napisana z przymrużeniem oka i wiedzą o tym i oglądające, i twórcy. I dobrze! Zaznaczmy, że to w zasadzie nie jest nawet horror, tylko raczej komedia łamana przez film katastroficzny. Po opisie chyba nikt nie spodziewał się dramatu psychologicznego, prawda?

Tyle że mimo celowo bzdurnej fabuły Wstrząsy nie są złym filmem w taki sposób, w jaki złe jest, no nie wiem, Paranormal Activity: Ghost Dimension. Są przyzwoicie zagrane (wspominałam, że gra tutaj Kevin Bacon? Tak, gra tutaj Kevin Bacon. KEVIN BACON), postaci są sympatyczne i ciekawie napisane, a dialogi – cięte, samoświadome i naprawdę zaskakująco dobre, z licznymi chwytliwymi one-linerami włącznie. Jest tu też sporo autentycznie zabawnych momentów. Do tego krajobrazy pustyni w Nevadzie są naprawdę piękne: przy robalach może i specjaliści od efektów postarali się dość średnio, ale dzięki widokom ten film jest momentami zaskakująco ładny!

Zrzut ekranu 2015-11-26 00.34.33
Czyż nie pięknie?

Swego czasu Kevin Bacon (czy mówiłam już, że w tym filmie gra Kevin Bacon?) strasznie narzekał na to, że zgodził się na rolę w Tremors, i był święcie przekonany, że decyzja o zagraniu w „głupim filmie o robalach” zrujnuje mu karierę. Po latach jednak cofnął swoje narzekania, widząc, że, primo, jego kariera nie ucierpiała (choć kto wie, na ile w istocie była to zasługa bardzo dobrych Flatliners, w których zagrał w tym samym roku – a o których, nawiasem mówiąc, niedawno ciekawie pisała Buffy), i secundo, film zyskał zasłużony status dzieła kultowego, i to nie tylko wśród miłośników horrorów. Początkowo jego obawy zdawało się zresztą potwierdzać box office: w Stanach film ledwo-ledwo na siebie zarobił, za to gdy trafił na kasety VHS stał się prawdziwym hitem wypożyczalni i to stąd wzięły się wszystkie te sequele (w sumie cztery, z czego jeden, o zgrozo, wyszedł parę miesięcy temu) i serial. Jeśli zatem nie widzieliście jeszcze jedynki, koniecznie nadróbcie tę haniebną zaległość!

Tym bardziej że, nie wiem czy wiecie, ale w tym filmie gra Kevin Bacon.

Norman od duchów, czyli horror dla dużych i małych

Wszystkie moje wierne czytelniczki (z tego miejsca pragnę pozdrowić Izę!) sugerowały, że warto byłoby zrobić coś niehorrorowego. Ponieważ jednak jest to blog Straszne rzeczy!, nie może być tak znowu zupełnie waniliowo. Zatem dziś biorę na tapetę horror familijny – taki, który spodoba się nawet osobom, które nie mogą wytrzymać napięcia podczas oglądania filmów dokumentalnych z życia afrykańskiej sawanny. A zatem, panie i panowie, ParaNorman (2012, reż. Chris Butler i Sam Fell)!

Zrzut ekranu 2015-11-23 21.37.34
W sumie to znam dzieci, które mają większe problemy niż rozmawianie ze zmarłymi.

Za ParaNormana odpowiedzialne jest studio Laika: to samo, które dało nam ekranizację Koraliny Neila Gaimana (mojego ulubionego pisarza!). Koralina jest niesamowitym filmem: choć to niewątpliwie kino familijne, zawiera mnóstwo naprawdę mrocznych elementów (my personal favourite: przyszywanie guzików w miejsce oczu jako rytuał inicjacji. Film dla dzieci, tralala!). Pod wieloma względami przypominała mi kreskówki z lat 80. i 90., które sama oglądałam jako dziecko: bajki, które nie były ocenzurowane do bólu i wyprane z jakichkolwiek emocji, które nie są słodziutkie, urocze i pluszowe. Nie do końca podobał mi się styl animacji (postacie wyglądają jakoś tak… No nie wiem, nie umiem tego wyrazić, po prostu nie do końca podobała mi się strona wizualna tego filmu, choć obiektywnie była naprawdę rewelacyjna), ale poza tym pod wieloma względami był to film idealny. Z ParaNormanem – spoiler alert! – jest nie inaczej. Tym bardziej, że nad nim też jakby unosi się duch Gaimana (żarcik – Mistrzu, oby Mistrz żył wiecznie!) i jego Księgi cmentarnej – zapewne nie jest przypadkiem, że najlepszy przyjaciel Normana ma na imię Neil…

Zrzut ekranu 2015-11-23 21.38.33
Animacje są tu nie tylko ładne, ale też całkiem pomysłowe.

Z reguły w przypadku dobrych filmów animowanych mówi się, że powstały z myślą o dzieciach, ale są na tyle sprytnie zrobione, że zainteresują i rozbawią również dorosłych. Mam wrażenie, że z ParaNormanem jest tak naprawdę odwrotnie: to historia, która powstała z myślą o dorosłych, ale może spodobać się także dzieciom.

Jedenastoletni Norman byłby zupełnie zwyczajnym chłopcem, gdyby nie jego niecodzienny talent: potrafi rozmawiać ze zmarłymi, których duchy widzi wszędzie dookoła siebie. I zanim machniecie ręką i powiecie „To już było w Szóstym zmyśle!”, posłuchajcie dalej! Nieduże miasteczko w Massachusetts, w którym Norman mieszka z rodzicami i starszą siostrą, słynie z tego, że przed trzystu laty dokonano tam egzekucji czarownicy. W obliczu śmierci wiedźma przeklęła siedmioro ludzi odpowiedzialnych za wydanie wyroku, by umarli i po śmierci musieli chodzić po ziemi jako żywe trupy. Wypełnienie się klątwy – czyli atak zombiaków – co roku rytualnie odraczał któryś z krewnych tytułowego bohatera, posiadający taki sam dar; w ostatnim czasie był to jego wujek. Tak się jednak zdarzyło, że tego samego dnia, gdy znowu trzeba było odprawić rytuał, wujek akurat umarł… Odpowiedzialność za uratowanie miasta spadła więc na Normana. Trochę mrocznie jak na film dla dzieci, azaliż nie?

Zrzut ekranu 2015-11-23 21.39.30
Zombiaki! Buu!

Brzmi to jak dosyć typowa (jakkolwiek ponura) opowiastka z cyklu „tylko jakiś tam supersmarkacz może uratować świat”, ale tak naprawdę ParaNorman to o wiele, wiele więcej. Przede wszystkim to niby dziecięca animacja, ale dostała oznaczenie PG-13 (do 13. roku życia za zgodą rodziców) – i zaprawdę, ach, zaprawdę powiadam wam, wykorzystuje to na całego. W filmie jest mnóstwo żartów skierowanych do dorosłych (oczywiście nic naprawdę „brzydkiego” – ale jest tu sporo rzeczy, których dzieciaki w ogóle nie zrozumieją), kilka łagodnych przekleństw (kiedy ostatni raz słyszeliście słowo jackass w filmie dla dzieci?), niemało bezkrwawej przemocy i, przede wszystkim, ładunek emocjonalny godzien pierwszego Króla Lwa. Miłośniczki horrorów będą kwiczeć z radości, bo po całym filmie rozsiane są dziesiątki mniej i bardziej ukrytych, często morderczo zabawnych (skoro o Szóstym zmyśle mowa – jeden z duchów ma na imię Bruce…) nawiązań do klasyków gatunku, nie tylko tych najbardziej znanych. Do tego jest to pierwszy film dla dzieci, w którym pokazana została postać otwarcie homoseksualna – i pokazana została w bardzo fajny, bezpretensjonalny sposób.

Zrzut ekranu 2015-11-23 21.40.07
Oglądając film naprawdę warto wciskać pauzę.

Wszystko to jednak jest tylko wisienką na torcie, bo najważniejsze w ParaNormanie są postaci i to, co sobą reprezentują. Podoba mi się, że nie ma tutaj czarnych charakterów: postaci niesympatyczne nie są złe, są po prostu niesympatyczne. Czasem wydają się takie, bo są niezrozumiane. Czasem ich postępowanie można oceniać różnie ze względu na kontekst, w którym dokonywały swoich wyborów. Bardzo przypadło mi do gustu także to, że – rzadkość w filmach dla dzieci – spróbowano nawet uzasadnić niechętną postawę mieszkańców wioski wobec Normana: nie traktują go jak wyrzutka bo są wredni, tylko dlatego, że jego zachowanie naprawdę jest dość, no cóż, niecodzienne. Wszystko to sprawia, że ParaNorman to emocjonalnie przekonująca opowieść o tym, jak strach może skłonić całkiem sympatycznych ludzi do popełnienia niewybaczalnych czynów – i zarazem o tym, że dwa minusy nie dają plusa, a mszczenie się na tych, którzy nas skrzywdzili, daje tylko chwilową ulgę. To także historia o tym, że choć fajnie być innym niż inni, nie jest dobrze zamykać się na ludzi, którzy nas lubią i się o nas troszczą.

Zrzut ekranu 2015-11-23 21.39.01
Chcesz zagrać w hokeja?

Jeżeli nie macie cierpliwości do typowych filmów animowanych, ParaNorman na pewno przypadnie wam do gustu. Jest tu co oglądać, jest z czego się pośmiać, jest się nad czym zastanowić i nad czym popłakać (SŁODKI JEZU TAK STRASZNIE PŁAKAĆ). Serio, to film bez wad. Zróbcie sobie przysługę i obejrzyjcie go teraz, zaraz, już.